Kilka dni temu Edwin Bendyk krytykował na swoim blogu zorganizowanie przez media debaty przedwyborczej (nazwanej przez TVP „programem publicystycznym”) jedynie między kandydatkami dwóch partii – Ewą Kopacz i Beatą Szydło. Wskazywał, że: „ograniczenie możliwości poznania argumentów wszystkich uczestników gry oznacza de facto usankcjonowanie w Polsce demokracji sondażowej”. Zgadzamy się, że faworyzowanie w kampanii wyborczej dwóch ugrupowań, szkodzi demokracji. Przyczyn tego stanu rzeczy szukalibyśmy jednak w mediach, a nie badaniach sondażowych.
W swoim tekście komentator wskazuje, że: „W demokracji sondażowej nie obowiązuje zasada reprezentatywności, tylko deklarowanej ankieterom popularności. Kto mniej popularny, wypada z gry, tzn. z przedwyborczych rankingów. To los m.in. Partii Razem, która zdołała pokonać najważniejszy przedwyborczy test – zdobyć odpowiednią liczbę realnych głosów poparcia, by zarejestrować komitet wyborczy i stworzyć listy swoich kandydatów w całym kraju. W demokracji sondażowej to jednak zbyt mało, by zasłużyć na obecność w przedwyborczych porównaniach”. Jeżeli Edwin Bendyk pisząc o „przedwyborczych rankingach” i „przedwyborczych porównaniach” miał na myśli wyniki sondaży, to w zdecydowanej większości z nich Partia Razem była obecna – choć z bardzo niskim wynikiem. Trudno jednak winić instytuty badawcze, za podawanie takich wyników, jakie zostały zebrane od respondentów.
Trafne jest jednak pierwsze zdanienie z przytoczonego cytatu, w którym Edwin Bendyk wskazuje, że poparcie dla partii politycznych, zależy od ich popularności. Wysoki wynik w sondaży mogą zdobyć tylko partie powszechnie znane. Jeżeli respondenci nigdy wcześniej nie słyszeli o danym komitecie wyborczym, to trudno oczekiwać, że zadeklarują oddanie na niego głosu. Niezależnie jak zgodne byłyby poglądy respondenta z daną partią, to jeżeli nie będzie on o tej zgodności wiedział, to jej nie poprze.
Opisywany przykład Partii Razem, nie jest tu odosobniony. Wystarczy przypomnieć początki ostatniej kampani prezydenckiej. Nieznany szerszej publiczności kandydat Prawa i Sprawiedliwości, a obecnie Prezydent Andrzej Duda miał kilkukrotnie niższe poparcie od kończącego kadencję Prezydenta Bronisława Komorowskiego. W dużej mierze wynikało to właśnie z braku znajomości i rozpoznawalności kandydata. Długa kampania wyborcza (rozpoczęta na długo przed jej oficjalnym ogłoszeniem) i informowanie o kandydacie w mediach, umożliwiły mu dotarcie do szerokiego grona potencjalnych wyborców i zwycięstwo.
Problemy te nie dotyczą tylko badań wyborczych. W badaniach marketingowych pytania o znajomość marki są dla wielu firm równie ważne, jak pytania o intencje zakupowe. Gdy okazuje się, że ich marka nie jest znana, starają się przez media dotrzeć do potencjalnych konsumentów. W przypadku partii politycznych powinno być podobnie. Pojawia się jednak problem, bo małe partie i firmy często nie mają pieniędzy na opłacenie czasu antenowego by zwiększyć swoją rozpoznawalność. W przypadku firm, jest to prywatny problem przedsiębiorcy, w przypadku partii politycznych jest to problem publiczny. Rolą mediów (zwłasza publicznych) powinno być informowanie obywateli o istnieniu wszystkich ugrupowań/kandydatów. Być może przy podejmowaniu decyzji o czasie antenowym dla danego ugrupowania, media publiczne powinny się kierować nie deklarowanym poparciem w sondażach (im wyższy wynik, tym więcej czasu), tylko deklarowaną znajomością (im mniejsza znajomość, tym więcej czasu).
W naszym przekonaniu, podejmowanie decyzji o zapraszaniu pewnych parti do mediów na podstawie sondaży nie działa na korzyść demokracji. Nie jest to jednak wina sondaży, a osób podejmujących takie decyzje. Podobnie nie jest winą instytutów badawczych, że część osób podejmuje decyzje o oddaniu głosu na daną partię w wyborach na podstawie sondaży. Dodatkowo należy pamiętać, że wyniki badań sondażowych nie zawsze przewidują wyniki wyborów (Między sondażem, a prognozą wyborczą).